Jeśli ktoś oczekuje od wokalistki czegoś nowego, świeżego, zaskakującego, lepiej niech po “theyesandeye” nie sięga. Obdarzona niezwykle ciepłym, lekko zachrypniętym, “jesiennym” głosem artystka robi swoje i wciąż robi to dobrze.
Tworzy śliczne, kruche, delikatne, kobiece piosenki. Połowa duetu Lamb w wersji solo to przede wszystkim akustyczne dźwięki oraz smyczkowe aranżacje. Artystka czasem sięga też po eteryczne brzmienie harfy, ciepłe grzechotki czy urokliwe dzwoneczki. Melodie są zgrabne, króluje harmonia i folkowy klimat.
Angielka potrafi być melancholijna i oszczędna (“Angels”), ale też sielska i rozmarzona (“Sea Organ”). Potrafi uderzyć w dramatyczne nuty nie tak odległe od poczynań Alanis Morissette (“All I Need”), ale i ukoić (“Full Moon”).
“theyesandeye” to płyta organiczna, bliska natury. Raz wydaje się, że Rhodes zabiera nas na spacer po pustej plaży, kiedy indziej po zaczarowanym lesie bądź tajemniczym ogrodzie, albo też na pachnącą sianem wieś.
Nie ma tu piosenek, które roztopią serca, spętają duszę. Nie ma tu nawet numerów magicznych, ale każdy jest urokliwy. Lou Rhodes stawia na utwory ładne, raczej skromne, subtelne, takie, których miło i chętnie słucha się wieczorami.