Tarja – recenzja albumu pt. “The Shadow Self”!
Połączenie metalu i operowego śpiewania to nie jest coś, co mnie podnieca, że pożyczę sobie fragment z pewnego evergreenu. Rzadko miewam na takie granie ochotę, a jeśli mam, nie spędzam przy takiej muzyce dużo czasu.
Przeszkadza mi jakieś takie napuszenie, przesadna wzniosłość, brak luzu i dystansu. Wyobraźni też nie wszystkim twórcom starcza, aby odpowiednio taki mariaż sprzedać.
Tarji udaje się od lat sztuka niełatwa – potrafi ten muzyczny związek pokazać z ciekawej strony, a na koncertach Finka jest po prostu mistrzynią.
Świetnie publicznością dyryguje, znakomicie namawia do zabawy. O umiejętnościach wokalnych nie ma nawet co mówić, bo wiadomo, na jakim poziomie są. Przyznaję, że dość przypadkowo miałem okazję znaleźć się na koncercie artystki. Spodziewałem się pretensjonalnej nudy, była szczera pasja, radość i energia bliższa rock and rollowi niż zastygłej w powadze operowej widowni.
Czemu taki przydługi wstęp? Ponieważ wszystkie opisane wyżej cechy sztuki, jaką na własnych rachunek już blisko dekadę prezentuje nam sympatyczna Finka, znajdują odbicie na “The Shadow Self”.
Faktycznie, zgodnie z zapowiedziami, płycie, na której znajdują się bardzo mocne metalowe momenty. Lecz jednocześnie Tarja demonstruje na niej sporą wszechstronność. To nie tylko sopran Finki na tle ciężkiego riffu i mocnej sekcji plus orkiestracje.
Są fragmenty przypominające coś pomiędzy Fishbone, Infectious Grooves i Red Hot Chili Peppers (według informacji, w nagraniach brał udział Chad Smith), odrobina wspaniale wkomponowanego folku z Wysp Brytyjskich (“The Living End”), piosenek, które mogłyby się znaleźć na płycie Savatage, Trans-Siberian Orchestra albo Circle II Circle (“Love To Hate”), a nawet coś bliskiego opowieści w bliskiej Turunen formie operowej (o tytule, nomen omen, “Diva”).
Jeśli dorzucić delikatne wtręty bliskowschodnie i mroczną podniosłość (jak choćby w “Too Many”), znakomity cover Muse “Supremacy” oraz jajcarski, ukryty dodatek, w którym artystka flirtuje z thrashem, a także zwykłą “techniawą”, wachlarz kolorów, jaki Finka przygotowała, robi się naprawdę szeroki.
Przygotowała nie sama, bo pomogli między innymi Alissa White-Gluz z Arch Enemy, młodszy brat Tarji, Toni Turunen, słynny rodak Michael Monroe, Mike Terrana, Kevin Chown, Doug Wimbish z Living Colour, Alexander Krull z Atrocity, a także Anders Wollbeck, Mattias Lindblom, Johnny Andrews.
Wyszedł Tarji album naprawdę ciekawy. Taki, którym była w stanie zaciekawić osobnika niżej podpisanego, jako się rzekło wyżej, rzadko z podobnym graniem pozostającego w kontakcie.
Z pewnością stało się tak, bo sporo się na “The Shadow Self” dzieje, jak i dlatego, że Turunen nie stara się epatować swoimi niepoślednimi możliwościami wokalnymi. Nie skacze po skali, by pokazać, jak to ona wysoko zaśpiewać umie. Technika jest w służbie jakości piosenki.
Kiedy trzeba puszczana luzem, częściej jednak trzymana w ryzach. Dobra płyta, chylę czoła.