Udało się. The Avalanches w końcu wydali drugą płytę. No i fajnie.
Między debiutem “Since I Left You”, a “Wildflower” minęło 16 lat. Pomijając oddanych sympatyków australijskiej grupy, większość z nas pewnie mgliście kojarzy poprzedni krążek, acz pamięta, że był fajny. Podobnie jest z nowym dziełem.
To, co pozostaje po wysłuchaniu blisko godziny materiału to przede wszystkim wrażenie, że było fajnie. Słuchało się tego dobrze, było pomysłowe, niebanalne, słoneczne, wakacyjne. Trudno uwierzyć, że jedno i drugie wydawnictwo dzieli tyle lat, bo brzmią dość podobnie.
The Avalanches nadal cenią sobie przede wszystkim zabawę i luz, wciąż lubują się w samplach oraz scratchach i nie boją się mieszać rozmaitych stylów od psychodelii do rapu.
“Wildflower” ma podobny niezobowiązujący klimat, jest równie kolorowy, co debiut i mimo całego muzycznego galimatiasu, słychać, że to The Avalanches. Nie ma natomiast elementu zaskoczenia, nie ma też brawury, czegoś bardziej szalonego, co by mocno zelektryzowało.
W sumie materiał jest dość leniwy, ale tak kolorowy i świeży, że nie sposób się z nim nudzić. Na pewno wyróżnia się podbarwione kabaretowo “Frankie Sinatra”, mocno hiphopowe “The Noisy Eater” czy przypominające starsze dokonania Kanye Westa, przebogate, oldschoolowe “Because I’m Me”.
Warto było czekać tak długo na “Wildflower”? Jasne, że tak. Mimo upływu lat połączenie finezji, muzycznej inteligencji i artystycznej swobody, jakie prezentują The Avalanches nie jest zbyt częste.
POLUB NASZ SERWIS NA FACEBOOKU
R E K L A M A » meble pod zabudowe gniezno